Przez całą noc wiatr dął nieubłaganie, wystawiając na ciężką próbę nasz kopulasty i raczej mało opływowy namiot, który nie odleciał razem z nami chyba tylko dzięki obecności blaszanych ekranów wiatrochronnych, ciągnących się po zboczu równolegle do drogi. Teraz wiatr uspokoił się już nieco, chociaż dzikie porywy co i rusz szarpią naszym zielonym domkiem.
Słońce stoi już na niebie bardzo wysoko, kiedy w końcu wygrzebujemy się z naszego grajdołka, skulonego na niewielkim wypłaszczeniu pośród kęp kolczastych krzaków. Ze wzgórza rozciąga się widok na całą okolicę: na przełęcz i na przecinającą ją szosę. Dalej w dole, bliżej drogi, ciągnie się drugi rząd ekranów. Poprzedniego dnia w czasie podróży przez pustkowia wschodniej Anatolii widzieliśmy ich jeszcze więcej. Mają one chociaż trochę ograniczyć gwałtowne podmuchy, zdolne pewnie wywrócić przejeżdżające ciężarówki, szczególnie te wyładowane workami z wełną, a takich tutaj pełno.